W drodze na Pachnes... najwyższy szczyt Gór Białych na Krecie

Przyznam, że zaniedbałam się w pisaniu artykułów o Krecie. Od naszego wyjazdu minął ponad rok, a ja jeszcze nie podzieliłam się wszystkim wrażeniami. Jednakże w lipcu wybieramy się ponownie na Kretę. Więc po powrocie będę chciała opisać nowe przygody :)  Tym razem spędzimy na wyspie dwa tygodnie, a nie tylko tydzień jak poprzednio. Tak więc będziemy mieli czas na realizację planów, których nie wykonaliśmy w ubiegłym roku. Naszym głównym celem będzie zdobycie  najwyższego szczytu Krety czyli Psiloritis (2456m n.p.m).
Rok temu mieliśmy ambitny plan wejścia na nieco niższą górę Pachnes (2453m n.p.m), która jest najwyższym szczytem Gór Białych (Lefka Ori). Podróż na szczyt zaczęliśmy z wyżyny Omalos, z tej samej, gdzie jest punkt wypadowy do wąwozu Samaria. SAMARIA - NAJDŁUŻSZY WĄWÓZ EUROPY NA KRECIE
Był piękny majowy poranek, trochę po godzinie 8mej. Słońce dogrzewało naprawdę mocno, więc optymistycznie zmierzaliśmy w kierunku Pachnes, mijając mnóstwo kóz i nieustraszonych Kreteńczyków jeżdżących po spiralnych górskich ścieżkach. Ku naszemu zdziwieniu śniegu było bardzo dużo, pomimo wysokiej temperatury i niedużej wysokości, bo około 1300 metrów.  Spotkaliśmy małżeństwo z Anglii, powiedzieli nam, że szczyt jest mocno zaśnieżony i oblodzony i zwykłe buty trekingowe nie podołają temu wyzwaniu. Nie zrażeni ich uwagami szliśmy dalej... 


Wyżyna Omalos początek trasy

Schronisko w Górach Białych

Wstąpiliśmy do schroniska w którym samotnie siedział pan, który je prowadził. Niestety pogadać z nim się nie dało, bo on ni w ząb po angielsku, a my po grecku :) Jednak uraczył nas porządnym kieliszkiem Raki własnej roboty. Bałam się spróbować, żeby nie zrobić chłopinie przykrości, ale przyznam, że było to naprawdę dobre, choć mocne :) Pocmokaliśmy trochę z zachwytu i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Widoki były naprawdę cudowne, im byliśmy wyżej tym widzieliśmy więcej krętych ścieżek, które już przeszliśmy i te które są dopiero przed nami. W oddali odsłaniało się morze, brzeg i małe wysepki obok niego...


Góry Białe w drodze na Pachnes

Punkt do którego doszliśmy ponad 1800m n.p.m

Doszliśmy mniej więcej do wysokości trochę ponad 1800m n.p.m i musieliśmy zawrócić. Faktycznie na przełęczach i szczytach było jeszcze więcej śniegu, zaczęło się robić niebezpiecznie. Na Krecie pomimo majowych upałów, śnieg w górach dalej leży, pokrywy śnieżne mogą zalegać spokojnie do końca czerwca. Dodatkowo jak się później dowiedzieliśmy zima w tamtym roku na wyspie była wyjątkowo długa, stąd te ciężkie warunki.
Zeszliśmy w dół i chcieliśmy wyjść z gór, obraliśmy inną trasę niż tą którą przybyliśmy. Gdyby nie GPS pomylilibyśmy drogę, zaczęliśmy iść w zupełnie innym kierunku. Mieliśmy także kompas i mapę, ale ona na nic się w górach na Krecie nie zdaje. Jak się później przekonaliśmy to co pokazuje mapa to jedno, a to co jest w życiu to drugie... Jak już wspominałam kiedyś, na Krecie nie ma dobrze oznakowanych szlaków. Są to co najwyżej poukładane na kupce kamienie, których z daleka nie widać. Ewentualnie  gdzieniegdzie maźnięte kropki sprayem, których naprawdę trzeba uważnie szukać. Niczym w zabawie w podchody. Nasze polskie szlaki, wiemy jakie są, nawet ślepemu ciężko się zgubić, tam zdecydowanie jest odwrotnie. :)


źródło obrazka: kootation.com
Na mapie widać początek naszej trasy Omalos, wioskę Laki i Chanię. Po prawej stronie od Omalos są Góry Białe.

Spojrzeliśmy na mapę i GPS raz jeszcze i postanowiliśmy pójść „szlakiem” do miejscowości Laki, a  następnie busem do naszego pokoiku w Chanii. Doszliśmy do ostatniego wysokiego punktu i szlak, który istniał tylko na mapie i GPSie wiódł w dół. Fizycznie tego szlaku po prostu nie było. Zejście okazało się nie takie łatwe na jakie wyglądało. Było stromo, a dookoła rosło pełno ostrych krzaczków, które nieźle porysowały mi kostki, a nawet kolana i uda... Gdyby nie długie spodnie, które mieliśmy w plecakach szlibyśmy dwa razy dłużej, zmuszeni zważać na każdy najmniejszy krzak. Gdy zeszliśmy, naszym oczom ukazał się niewielki na pozór wąwóz. Spojrzeliśmy... nic takiego jakieś 5km do Laki, więc zostało nam około godziny drogi. Zaczęły się nawet pokazywać oznakowane kropki, więc byliśmy upewnieni, że idziemy dobrą trasą.


Ostatnie zdjęcie jakie udało nam się zrobić przed wejściem do wąwozu. Bardzo żałuję, że nie zrobiłam zdjęć w samym wąwozie, ale sytuacja była na tyle trudna, że żadne z nas nie myślało o robieniu zdjęć

Owy wąwozik, fakt nie był duży, ale za to bardzo uciążliwy. Musieliśmy najpierw wchodzić na 2-3 metrowe kamienie, potem z nich schodzić i tak całą drogę. Trzeba było uważać, aby nie skręcić sobie kostki. Gdzieniegdzie mijaliśmy tylko zdechłe kozy, chyba też poszły nie tą drogą co potrzeba. Nasza prognoza godzinnego spacerku do Laki oczywiście wydłużyła się ogromnie, w takich warunkach nie dało się iść szybko. Szliśmy bowiem około kilometr na godzinę. Sytuacja zaczęła się robić mało wesoła. Nie było zasięgu telefonu komórkowego, a Ci których poinformowaliśmy, że wybraliśmy się w góry, nie wiedzieli, gdzie się znajdujemy. Mieliśmy iść przecież w kierunku Pachnes. Zachód słońca zbliżał się nieubłaganie, pomału zaczęło się ściemniać, a my byliśmy może w połowie drogi wąwozu. W końcu się zrobiło całkiem ciemno. Ścieżka wąwozu była coraz węższa, a zarówno po lewej i jak i prawej stronie były wyższe od nas krzaki. Były to takie całe kłęby poplątanych suchych chaszczy z igiełkami niczym drut kolczasty. Wrócić się było za późno i nie było gdzie. Byliśmy przygotowani na biwak, ale nie chcieliśmy tam spać, kończyła nam się woda i miejsce nie było przyjemne. Na GPSie widzieliśmy, że jesteśmy coraz bliżej celu, ale droga nie miała końca. W pewnym momencie widzieliśmy już światełka wioski i nawet jakieś odgłosy dzwonów, byliśmy już naprawdę blisko celu. Tym samym na naszej drodze stanęła metalowa siatka... Z prawej cierniste krzaki, z lewej to samo, a na całej szerokości ścieżki cholerna siatka. Przyznam, że przez chwilę zwątpiłam. Moja wyobraźnia podsunęła mi obraz, że będziemy ciąć tę siatkę nożem, albo jakoś przez nią przeskakiwać. Na szczęście była związana jakimś drutem, trochę się z tym pobawiliśmy, zdemolowaliśmy siatkę i mogliśmy iść dalej :) Dalej słyszeliśmy odgłosy wioski i widzieliśmy światełka, a końca drogi nie widać. Miałam już nawet pomysł, żeby przedzierać się przez te ostre krzaki, ale Tomek wybił mi to szybko z głowy. Ziemia w wąwozie zaczęła się robić mokra, a właściwie to zaczynała się taka mała rzeczka, więc do tego wszystkiego szliśmy po kostki w wodzie.
I nagle....HUUURRRAAAA  jest wyjście z naszego magicznego wąwozu. Zmęczeni, bez wody, z mokrymi butami, około godziny 22 dotarliśmy do Laki. Przejście tego pięciokilometrowego wąwozu, zajęło nam jakieś pięć godzin. No, a do Chanii zostało jeszcze 25km, o tej godzinie busy już nie jeździły :)
Zobaczyliśmy jakiś kranik z wodą, zaczęliśmy wiec uzupełniać puste butelki na dalszą drogę. Wtedy jakiś pan wyszedł ze swojego domu i zaczął pytać co takiego robimy, więc mówimy, że nabieramy wodę. Powiedział, że woda jest niezdatna do picia i zaprosił nas do siebie. Jego zdziwiona rodzinka (kilkoro dzieci i żona) patrzyli na nas jak na zjawisko, gdy wyciągaliśmy którąś z kolei pustą butelkę do napełnienia. Obdarowali nas czterema wielkimi pomarańczami z własnego sadu. Podziękowaliśmy serdecznie i poszliśmy dalej. Wiecie jak smakują soczyste, słodkie pomarańcze po takim wysiłku? Jak najlepsze danie świata :) Przepyszny słodki miąższ rozpływał się w ustach, zwłaszcza, że nie jedliśmy cały dzień. Usiedliśmy na uboczu, zrobiliśmy sobie kawę, herbatę no i te niebiańskie pomarańcze.


Laki po wyjściu z wąwozu gotujemy wodę na kawę i herbatę

Wyprawa przez ten wąwóz wzbudziła we mnie taką adrenalinę, że przestałam czuć jakiekolwiek zmęczenie, teraz istniał tylko cel - dojść do Chanii do wygodnego łóżka. Ku naszemu zdziwieniu zobaczyliśmy otwarty sklep!!! Był to taki sklepik połączony jakby z barem, gdzie można zamówić piwo, kawę jakieś przekąski. Byliśmy zdziwieni, że w takiej małej wiosce, o tak później porze jest w ogóle cokolwiek otwarte. Jeszcze większego zdziwienia doznaliśmy, gdy zobaczyliśmy tam tego samego pana co dał nam pomarańcze. Owy pan siedział sobie z właścicielem i pili kawę. Zaczęliśmy rozmowę, pokazaliśmy im na mapie gdzie byliśmy, okazało się, że owy wąwozik to dawno zamknięty szlak przez nikogo nieuczęszczany. No, ale po co wprowadzić zmianę na mapie?! Właściciel opowiedział o swoim bracie, który właśnie w Górach Białych zmarł z odwodnienia i odnaleziono go, ale już za późno. Miły pan od pomarańczy zaproponował, że znajdzie nam nocleg w Laki i rano wrócimy busem do Chanii. Miał oczy jak pięć złotych, gdy usłyszał ode mnie, że szybciej dojdziemy piechotą te 25 kilometrów, niż jak mamy czekać do rana. Spojrzał na mnie jak na wariatkę i już nic się nie odezwał :) Mnie po prostu śpieszyło się, aby rano pójść na plażę, szkoda mi było marnować czas. Kupiliśmy sobie jeszcze po dwa piwa i dwie cole, które były niczym nektar bogów.
Droga do Chanii okazała się długa i męcząca, po całym dniu wędrówki po górach. W połowie trasy w końcu wyszło ze mnie zmęczenie, od mokrych butów zrobiły mi się odciski. Gdy została nam ostatnia ulica do przejścia do naszego pokoiku droga wydawała mi się nieskończenie długa, puściły mi emocje i się popłakałam, chyba z wyczerpania. Do pokoju dotarliśmy około 5tej rano... a na nogach byliśmy przecież od 8 rano poprzedniego dnia. Miałam tak bolące bąble na stopach, że musiałam stać na palcach pod prysznicem. Poszliśmy spać do miękkiego łóżeczka, a o 8:30 zrobiłam Tomkowi pobudkę i oznajmiłam, że wstajemy. Szkoda dnia, idziemy (kulejemy) na plaże. Tam też można się przespać. Tak też zrobiliśmy :)

Zobacz też:

PIERWSZE KROKI NA KRECIE, MAGICZNA MOC MONASTYRÓW NA PÓŁWYSPIE AKROTIRI

KILKA SŁÓW O KRECIE I MIASTECZKU CHANIA

PALEOCHORA, KISSAMOS I AGIA ROUMELI - PLAŻE NA KRECIE

DZIKA KOZA KRI KRI, MOŻNA JĄ SPOTKAĆ TYLKO NA KRECIE

JEZIORO KOURNA I MIASTECZKO RETHIMNON, GDZIE WALCZYLI POLSCY ŻOŁNIERZE O WOLNOŚĆ KRETY

OSTATNI DZIEŃ NA KRECIE - SZALONY REJS Z CHARYZMATYCZNYM KAPITANEM NICKIEM WOKÓŁ WYSPY THODOROU I LAZARETTA

Galeria: 

Komentarze

Obrazek użytkownika AZJA

Wspaniała wyprawa... gratulacje:-))

Obrazek użytkownika gorzkakokoszka

W tym roku górom nie odpuścimy :) Psilioritis zostanie zdobyte.

My szliśmy z Omalos w stronę Pachnes pod koniec maja 3013, szlak już był całkiem oznakowany, w schronisku ( jak się domyślam chodzi Ci o Kallerghi)spotkaliśmy prowadzącego to schronisko tyrolczyka Josefa, bardzo znanego w tamtych górach, jednego z tych którzy otwierali szlaki na Krecie, jednodniowa wycieczka z Omalos na Pachnes i z powrotem jest dość ekstremalnym wyczynem, przewodniki opisują to jako bardzo ambitne dwa dni, lepiej podchodzić on Anopoli. Jeździmy w Góry Białe od kilku lat, co roku szlaki są coraz lepiej znakowane, w tym roku w maju planujemy zmienić masyw, też wybieramy się na Psiloritas - a tak nawiasem mówiąc róznica w wysokości tych gór to kilka metrów.

Obrazek użytkownika gizmo

Weszliśmy na Psilioritis od strony Furfuras w 2013 roku. Widoki piekne. Tylko trzeba bardzo uważać. Szlak oznakowany bardzo słabo, brak turystów, brak zasięgu telefonu, brak schronisk. Trzeba mysleć co się robi i będzie ok.

My szliśmy na Psiloritis w czerwcu od północy - ze schroniska Lakkos Mygeu. Szlak oznakowany dobrze, jednak pod szczytem pole zmrożonego śniegu zmusiło nas do odwrotu. Trochę ludzi spotkaliśmy - nawet lokalesów - po raz pierwszy, dotąd głównie Niemcy, Austryjacy i Włosi. Wrócimy któregoś roku -we wrześniu, jak nie będzie śniegu.

Obrazek użytkownika gizmo

My byc moze w przyszlym roku wybierzemy sie na Psilioritis ta trasa co wy szliscie i zejdziemy do Furfuras. W planie nocleg na szczycie i ogladanie zachodu i wschodu slonca. W czerwcu nie ma co isc na najwyzsze szczyty. Za duzo sniegu. Przekonalismy sie o tym 2 lata temu jak szlismy na Pachnes. Najlepiej w letnich miesiacach sie tam wybierac.

 

Pozdrawiam